Cztery struny … świata – tekst (2) adwokata Arkadiusza Krzywniaka

Cztery struny … świata.

Na wstępie pragnę podziękować Panu Dziekanowi Andrzejowi Grabińskiemu za umożliwienie mi publikacji tekstów felietonów na stronie naszej Izby. Traktuję to jako zaszczyt i wyróżnienie. Dziękuję także za niespodziewanie liczne słowa uznania, które do mnie dotarły. Postaram się nie rozczarować i dbać zarówno o treść, jak i formę tekstów. Już podczas pisania poprzedniego tekstu zastanawiałem się jaki styl pisania przyjąć – postanowiłem nie skupiać się na faktografii, unikać informacji encyklopedycznych i tego wszystkiego, co prowadzi do znudzenia czytelnika, a przedstawiać Państwu swoje własne, oczywiście bardzo subiektywne (siłą rzeczy narażone na błędy), wybiórcze i fragmentarycznie opisujące dane zjawisko, lecz mocno nasycone emocjami, migawki ze świata muzyki. Nie czuję się na siłach (ani nie mam takiego zamiaru), by kreślić tu „tonem nieznoszącym sprzeciwu” jedyną słuszną wizję danego nurtu muzycznego. Nie żyję z muzyki, acz żyję muzyką. To moje wiodące hobby, a skoro hobby, to dopuszczam możliwość, że coś istotnego przeoczę, że pominę, że nie dostrzegę, że czegoś nie wiem. Wszystko, co dane jest mi tu Państwu przekazywać, było i będzie wyrazem moich fascynacji i własnych odkryć w oceanie muzyki. To moje fascynacje. Moje, a może udzieli się i Państwu to uczucie zafascynowania … Byłoby mi niezwykle miło.

Każdy gatunek sztuki, w tym muzyka, wynika z emocji twórcy i powinien budzić emocje odbiorcy. Dobre emocje. Gdy nie budzi tychże emocji albo są to emocje nacechowane negatywnie, wówczas nie mamy do czynienia ze sztuką, lecz co najwyżej sztampą, produkcją wielkoseryjną bądź kiczem. Oczywiście zakładając a priori, że odbiorca oczekuje czegoś innego niż „grill, piwo i ciepła woda w kranie”… Daleki jestem od pompatycznego hołubienia tzw. sztuki wyższej kosztem popkultury, lecz nie przechodzi mi przez gardło nazwanie „sztuką” i „artystami” mainstreamu muzycznego – czyli tego, co śp.Grzegorz Ciechowski (Republika, Obywatel GC) miał pewnie na myśli, śpiewając ironicznie „(…) ta piosenka pisana jest dla pieniędzy (..)”.

Muzyk, który wychodzi na scenę czy wchodzi do studia, a nie ma nic do przekazania od siebie, nie ma nic wyjątkowego do zaoferowania światu, jest jak sportowiec, który wychodzi na boisko, nie by wygrać, lecz tylko rozegrać mecz. To zmarnowany czas i pieniądze. Czas i pieniądze słuchacza/kibica.

W dobie totalnej „elektronizacji życia”, zawładnięcia przez komputery każdym aspektem ludzkiej egzystencji (Twój smartfon wie o Tobie więcej niż żona czy mąż… a dzięki niemu „Tłuste Misie tego świata”…), warto i trzeba szukać tych płaszczyzn, które ukazują nie tylko „królewskość człowieka” (jak pięknie ujął to Jan Paweł II w 1980r. w liście gratulacyjnym do Krzysztofa Wielickiego i Leszka Cichego po zimowym zdobyciu Mount Everestu), ale również indywidualizują formę i treść ludzkiej aktywności. Czynią ją „butikową”, „customizowaną” – czy mówiąc poprawnie po polsku – wyjątkową.

W muzyce, wobec zalewu (identycznych) instrumentów elektronicznych i osprzętu elektronicznego, wyjątkowość może mieć dwoistą naturę. Wyjątkowy (jednostkowy) instrument i wyjątkowy operator tego instrumentu. Przechodząc (wreszcie) do meritum, skłaniam się ku stwierdzeniu, że trudno o bardziej jednostkowy instrument niż skrzypce. Szerzej – niż grupa instrumentów smyczkowych, do której zalicza się skrzypce, altówki, wiolonczele i kontrabasy.

Podobno nie ma dwóch identycznie brzmiących skrzypiec. Każde mają swoją, niepowtarzalną sygnaturę dźwiękową. Cała grupa „smyczków” wygląda podobnie – pudło rezonansowe (różnej wielkości), gryf, mostek, główka i cztery  struny. Do kompletu smyczek, najczęściej z wykorzystaniem końskiego włosia, nasmarowanego kalafonią (żywicą drzew iglastych). Wielkość instrumentu (pudła i gryfu – ergo strun) decyduje o tym, w jakich rejestrach będzie operował dany instrument. Prosta fizyka. Im mniejsze pudło i krótsze struny, tym wyżej w skali brzmi instrument. Tym drgania strun są szybsze (wyższa częstotliwość).

Umiejętność tworzenia instrumentów smyczkowych to z pewnością rodzaj sztuki. Dobry lutnik widzi i słyszy różnicę w czymś, co dla innych jest identyczne. Artyzm lutników wyraża się w umiejętności doboru i zintegrowania różnych rodzajów drewna w ramach jednego instrumentu oraz w sposobie obróbki tego drewna. W zasadzie, świadom jestem, że próba choćby skrótowego opisania procesu budowy skrzypiec w tym felietonie będzie raczej groteską, a mimo to, pozwolę sobie napisać kilka kolejnych zdań. Kształt pudła, a nawet otworów w nim (charakterystyczne „S”) ma ogromne znaczenie dla brzmienia, tak samo jak zestrojenie wnętrza pudła, które nie jest puste. Znajdują się tam drewniane elementy optymalizujące brzmienie instrumentu – tzw. dusza. Grubość ścianek pudła nie jest bez znaczenia, co można powiedzieć także o zaprawianiu drewna szeregiem substancji (w ściśle określonej kolejności), poczynając od naturalnych żywic, terpentyny, bejc, a skończywszy na lakierze zewnętrznym.

W tym miejscu nie wypada nie wspomnieć o włoskiej tradycji lutniczej, a zwłaszcza o tzw. szkole z Cremony, gdzie w XVI, XVII i XVIII wieku powstały instrumenty smyczkowe (nie tylko skrzypce), które nadal stanowią wzór piękna wizualnego i brzmieniowego. Są trzy nazwiska z tej szkoły lutniczej, które najczęściej wymieniane są jednym tchem – Amati, Guarneri oraz Stradivari. Wiele z ich dzieł istnieje do dziś i jest wykorzystywanych przez wybitnych muzyków, a ceny tych instrumentów w zasadzie są kwestią bardzo umowną i niemierzalną, bowiem rynek sprzedaży tych instrumentów praktycznie nie istnieje. Jedne, gdy pojawią się raz na dekadę na jakiejś aukcji, potrafią kosztować milion i więcej dolarów, a inny instrument przekazywany jest …za darmo. Taki gest szczodrości i docenienia talentu muzyka – fanaberia bogatej osoby (vide przykład daru dla Nigela Kennedy’ego).

Miałbym wyrzuty sumienia, gdybym zbył milczeniem fakt, że tak, jak wieki temu, tak i dziś sztuka lutnicza jest w Polsce obecna i w kręgach muzycznych dobrze zaakcentowana. Południe Polski, rejon Małopolski to prawdziwe zagłębie rodzin lutniczych, które od pokoleń tworzą dobre, a niekiedy wybitne instrumenty.

Jeden akapit wypada poświęcić także komuś i czemuś, co nie jest lutnictwem sensu stricte, lecz geneza, jak i kontekst nawiązuje do lutnictwa. Mam na myśli włoską firmę Sonus Faber, wytwarzającą kolumny głośnikowe oraz jej założyciela i głównego projektanta – śp.Franco Serblina. W latach 90tych XX wieku Franco Serblin w swojej manufakturze (która po jego śmierci niestety zmieniła charakter) stworzył serię kolumn głośnikowych, które są nadal kultowe w kręgach audiofilskich (SF Extrema, SF Minima Amator). Wszystkie łączy jedno – konstrukcja ich obudów przypomina budowę skrzypiec, lekko obły kształt, ścianki zbudowane z klepek drewnianych ręcznie obrabianych i następnie pokrywanych kilkoma warstwami różnych żywic i lakierów. Do tego strojenie wnętrza obudów za pomocą elementów drewnianych (poprzeczek) i metalowych. Franco Serblin nie ukrywał swoich fascynacji i źródeł, z których czerpał inspirację, a najlepszym dowodem jest kolumna stworzona bodaj w 1994r. nazwana Sonus Faber Guarneri Homage. Czyli rodzaj hołdu złożonego przez włoskiego mistrza akustyki, innemu włoskiemu mistrzowi – lutnikowi. Hołd godny, a kto ciekaw szczegółów, zapraszam do poszukiwań opisów wrażeń dźwiękowych (i zdjęć!) w internecie.

Było o wyjątkowości instrumentów, czas na kilka zdań o wyjątkowości ludzi grających na nich. I jakoś w tej chwili przychodzi mi na myśl tekst Skaldów pt. „Prześliczna wiolonczelistka”… Może dlatego, że  wrażenia świeże  i widok jednej z wiolonczelistek zespołu Aukso wciąż tkwi w pamięci… Jednak tych wrażeń nie opiszę. Uwagę skieruję na muzykę graną męską ręką. A konkretniej muzykę dwóch skrzypków i jednego wiolonczelisty.

Zbigniew Seifert. Pisząc te słowa, wiem już o śmierci Tomasza Stańko, a duet Stańko-Seifert to potężna część polskiej sceny jazzowej przełomu lat 60 i 70tych XX wieku. Wiolinistyka jazzowa to trudny teren. I rzadkość. Odnoszę wrażenie, że trzeba wyjątkowego kunsztu, by grać jazz na skrzypcach. Pierwsza moja reakcja na informację, że ktoś gra jazz na skrzypcach to było niedowierzanie. Kto przyzwyczajony jest do wizerunku jazzmana jako faceta z saksofonem w ręku, ten wytęża umysł, by podmienić ten saksofon na skrzypce i wyobrazić sobie nadludzkim wysiłkiem co to można grać i czy tego da się słuchać… Do momentu, gdy nie włączyłem płyty „Kilimanjaro”, byłem pełen wątpliwości. Czy to jest „normalne”, by nie dość, że na skrzypcach (które, delikatnie mówiąc, „nie są ulubionym instrumentem publiczności”), to jeszcze grać jazz…? Racja, to nie jest normalne. To dziwne. Czy przyjemne dla słuchacza? Odpowiem w ten sposób – zależy od nastroju. To jest raczej muzyka do kontemplowania, a nie do potupywania nóżką, więc jeśli ktoś liczy, że rozchmurzy go w ponury dzień, to się pomyli. Jest tam wiele „smaczków”, dużo gry solowej, co pozwala na zastanowienie się i zdecydowanie, czy taka estetyka słuchaczowi odpowiada. Czy czerpie z tego słuchania przyjemność.  

Muzykę odbiera się poprzez treść muzyczną i wrażenia dźwiękowe. Seifert gra (używam często czasu teraźniejszego, bo dzieło unieśmiertelnia każdego mistrza) niekiedy ascetycznie. Używa stosunkowo prostych środków wyrazu, nie przekombinowuje. Brzmieniowo jego skrzypce są bardzo „ciepłe” (jak na skrzypce!), powiedziałbym nawet, że przymilne czy wręcz …figlarne. I tak właśnie brzmi Seifert – jakby bawiąc się dźwiękiem, wpisując ten trudny instrument, jakim są skrzypce w specyfikę gatunku, jakim jest jazz. Wielkie uznanie za granicą, w tym w USA, gdzie był bardzo ceniony, to świadczy, że poszukiwanie swojej drogi, nawet gdy dziwne, może zaciekawić i sprawić przyjemność wielu ludziom. Poszukiwanie drogi – bowiem Zbigniew Seifert był multiinstrumentalistą i skrzypce jako narzędzie gry jazzowej wybrał świadomie, po latach. 

Można zadać pytanie – po co piszę o dziwactwach, o jazzie na skrzypcach. Dlatego, żeby przełamywać stereotypy myślenia o tym instrumencie. Tym bardziej, że o skrzypkach-wirtuozach, grających klasykę w Filharmonii Wiedeńskiej, w Los Angeles czy Londynie, każdy może sobie poczytać i posłuchać ich, bo z tymi miejscami i „zastosowaniami”, skrzypce kojarzą się jako coś oczywistego. A Seifert jest jedyny i niepowtarzalny. Nieznany, zapomniany (zmarł w 1979r.). No tak….jest jeszcze Michał Urbaniak i jego elektryczne skrzypce, choć to już inna estetyka.

Pozostając przy skrzypcach, pragnę w kilku zdaniach ująć życie i twórczość faceta, który wygląda i zachowuje się jak ktoś, kto może być gitarzystą rockowym, a nie wirtuozem skrzypcowym.

Nigel Kennedy. Człowiek już niemłody, choć duchem może zawstydzić nie jednego trzydziestolatka. Co mnie skłoniło, żeby o nim napisać…? Może to, że jest wychowankiem Yehudi Menuchina. Może to, że to diament czystej wody, jaki się zdarza raz na 10 milionów… Może to, że swoją wszechstronnością zdumiewa, grając z jednakową klasą i autentycznością muzykę klasyczną, jak i jazz… Może to, że jest ekscentryczny na scenie i poza nią, strzyże się niekonwencjonalnie (choć ubiera gustownie), jest wyrazisty w sposobie bycia i poglądach. Z pewnością nie jest „człowiekiem z foremki” – jakich wielu  we współczesnym świecie. Może skłoniło mnie to, że można go nie lubić za styl bycia, lecz nikt nie może mu zarzucić braków warsztatowych. Delikatnie to ujmując…

Pamiętam, że mój pierwszy kontakt z muzyką malowaną ręką Nigela Kennedy’ego to płyta „Cztery pory roku” Vivaldiego. To taki przełom w postrzeganiu tej muzyki, jak scherza Chopina grane przez Ivo Pogorelicha…  Po czymś takim już nie ma odwrotu. Nic nie będzie takie, jak poprzednio.

Jest jeszcze coś, co samoistnie wywołuje moją sympatię do N.Kennedy’ego. Ma on bardzo silne związki z Polską, mając za żonę Polkę i często bywa w Krakowie, grając koncerty w nietypowych, „niefilharmonicznych” miejscach.

Przyszła pora na zmianę instrumentu – ze skrzypiec na wiolonczelę. Będzie to zmiana niejako podwójna. Wolfram Huschke gra bowiem na wiolonczelach tradycyjnych, jak i elektrycznych. I przyznam, że jego twórczość poznałem najpierw właśnie od strony wiolonczeli elektrycznej, a dopiero później ujawniło się, że jest to świetnie wykształcony muzycznie człowiek, który zaczynał, tak jak większość, od klasyki, by podążyć w wyznaczonym przez siebie kierunku. Pewnego dnia na niemieckim festiwalu usłyszałem Wolframa Huschke nie dość, że grającego porywający utwór „Purple Haze” Jimi Hendrixa, to grającego to w sposób jeszcze bardziej porywający, bo za pomocą instrumentu smyczkowego w wersji elektrycznej. Facet solo na scenie, a frajda ze słuchania go taka, jakby grała cała orkiestra. Miał żar i pasję w oczach, a ze strun niemalże iskry leciały…. Jako muzyk z dobrymi podstawami klasycznymi, świetnie radzi on sobie w każdym stylu i repertuarze, o czym można się przekonać choćby na YouTube. Po dłuższej analizie jego dokonań artystycznych, widać jednak, że wykazuje on inklinacje zdecydowanie bardziej do brzmień industrialnych, bliższych muzyce jazzowej, rockowej czy niekiedy techno, choć wykorzystując duże umiejętności potrafi także posunąć się do „rearanżacji klasyki”, żeby nie powiedzieć do „pastiszu”…

Skoro mowa o instrumencie elektrycznym, to wypada wspomnieć, że jest to zupełnie inna konstrukcja niż instrument klasyczny (akustyczny), ponieważ dźwięk wytwarzany jest nie za pomocą pudła rezonansowego, lecz poprzez przemianę drgań strun w przetwornikach elektromagnetycznych na przebiegi elektryczne (identycznie jak w gitarze elektrycznej, z tą różnicą, że tu pobudzenie struny następuje za pomocą wciąż smyczka, a nie tzw.piórka – jak u gitarzystów).

Jeśli ktoś szukałby bardziej klasycznego wcielenia wiolonczeli, a do tego w absolutnie topowym wydaniu, to proszę szukać płyt z nazwiskami na okładce – Mścisław Rostropowicz („guru”, mówisz wiolonczela – myślisz Rostropowicz. Niczym Herbert dla poezji), Yo-Yo Ma, Mischa Maisky czy Rafał Kwiatkowski. Czysta forma, wielka elegancja i żadnych ekstrawaganckich niespodzianek.

Dopiero spostrzegłem, że wyszedł mi spod ręki dziś potok słów, więc reszta zamierzeń felietonistycznych w skrócie. Bo co za dużo…

Dla osób poszukujących ciekawych form muzycznych, polecam odsłuch bałkańskiego duetu wiolonczelowego 2Cellos. Dwóch młodzieńców, którzy na warsztat wzięli znane utwory popkultury i całkiem miło się tego słucha. Rozreklamowali się na YouTube, po czym dostrzegła ich jedna z wielkich wytwórni płytowych i zaproponowała kontrakt, który zaowocował co najmniej 3 płytami (tyle znalazłem w sklepach). Zabawa muzyką w najlepszym znaczeniu tego sformułowania.

Zbliżając się do końca, chcę zwrócić Państwa uwagę na znaczącą rolę i wielkie piękno brzmień smyczkowych w muzyce filmowej. Uwielbiam tu zwłaszcza trzy płyty – z trzech filmów – w których smyczki grają wiodąca rolę.

Pierwsza to ścieżka dźwiękowa z „Braveheart”, kompozycja i dyrygentura James Horner. Muzyka, która dotyka do głębi… Żaden opis nie jest godzien piękna tej muzyki.  A utwór nr 13 z tej płyty („Betrayal and desolation”) jest moim faworytem. Horner wyczarował arcydzieło. Po wsze czasy. Amen.

Drugi film i ścieżka dźwiękowa to „Das Boot”, kompozycja Klaus Doldinger. Utwór, który towarzyszy obrazowi przedzierającego się przez obławę okrętu podwodnego to absolutny majstersztyk muzyki filmowej.  Mogę tego słuchać godzinami. Cała płyta to wzór do nauki kompozycji muzyki filmowej. I te „złowrogo brzmiące” wiolonczele i altówki…

 Trzeci film i ścieżka dźwiękowa to „Milczenie owiec”, kompozycja Howard Shore. Film mroczny, muzyka adekwatna do scenariusza. Film mnie nie urzekł, muzyka owszem. Genialna. Niewątpliwie nie jest to klimat na romantyczny wieczór we dwoje, lecz budowanie napięcia, pełna sekcja smyczkowa orkiestry – grając subito forte, przestrzeń nakreślona partiami solowymi granymi mezzo piano, to wszystko sprawia, że fani muzyki smyczkowej nie mogą zlekceważyć tej płyty.

Pisanie, pisaniem, to tylko literki. Najlepiej wybrać  się do najbliższej filharmonii i po prostu na żywo ocenić czy w smyczkach jest siła… Uśmiech na twarzy z pewnością się pojawi podczas orkiestrowego forte. To na każdym robi wrażenie. I nie musi to być symfonia Mahlera. Własne uszy to najlepszy selekcjoner preferencji muzycznych.

 

Arkadiusz Krzywniak