Felieton “Kronos w Zakopanem” adwokata Arkadiusza Krzywniaka

Kronos w Zakopanem

Starzy ludzie mawiają, że najpiękniejsze rzeczy dzieją się przypadkiem. Nie zaprzeczę. Taki przypadek przydarzył mi się w poprzedni weekend, gdy będąc w Zakopanem zaszedłem w sobotni poranek do kościoła pod wezwaniem Świętego Krzyża na krótką modlitwę. Okazało się, że tego samego dnia w tym kościele rozpoczyna się kolejny już festiwal muzyki kameralnej pod nazwą „Muzyka na szczytach”. Po przestudiowaniu wykonawców zdziwiłem się, że deser podano na przystawkę. Festiwal ten otwierał bowiem koncert Kronos Quartet. Kwartet smyczkowy z San Francisco, założony w 1973 roku przez wciąż jej lidera i niezwykle sympatycznego człowieka (co pokazało jego zachowanie podczas koncertu) Davida Harringtona. Trochę o nich czytałem, kilka utworów zasłyszałem, zanim posmakowałem na żywo. Bez cienia wątpliwości – to absolutnie najwyższa możliwa półka wykonawcza. Koncert, który w założeniu miał trwać 1,5 godziny, podzielony na 2 nierówne części, trwał ponad 2 godziny. Bodajże trzykrotnie bisowali. I to ochoczo, znajdując wielką frajdę z gry, choć mieli prawo być już zmęczeni i późną porą i wcześniejszą dyskusją w klubie festiwalowym.

Dwoje skrzypiec, altówka, wiolonczela. Trzech mężczyzn i jedna (piękna) kobieta. Nie wiem jak to się dzieje, lecz wiolonczela ma wyjątkowe szczęście do …wyjątkowych kobiet. Kolejny już raz w życiu Skaldowie brzmią w mych uszach – „Prześliczna wiolonczelistka”… Delikatna, wyrafinowana uroda Sunny Yang, otulającej swymi udami pudło wiolonczeli, to wielka konkurencja dla doznań fonicznych. Trudno momentami się skupić na słuchaniu, widząc z jaką gracją i naturalną elegancją operuje instrumentem. A gra różnymi technikami, zarówno z użyciem smyczka, jak i bez niego – poprzez podrywanie strun palcami. Byłem pod wrażeniem szczególnie jej gry w niskich rejestrach, gdy wydobywała z tego przecież zdecydowanie nie basowego instrumentu, dźwięki o niesamowitej energii i odczuwalnej fizycznie sile.

Tak… może słówko o panach, by nie być monotematycznym. Męska część kwartetu uwielbia grać ze sobą, co widać i słychać. Gdy grają unisono, są jak zegary atomowe. Wszystkie drgnięcia w tej samej chwili. Zgranie perfekcyjne. Niesamowita lekkość i płynność przechodzenia z gry solowej do rozbudowanych partii wspólnych.

Co do repertuaru zakopiańskiego koncertu, to trzeba uczciwie powiedzieć, że był zróżnicowany i niekiedy niestety męczący. O ile utwory Steve Reicha i Phillipa Glassa miały w sobie potencjał wciągający słuchacza w świat kreślony ruchami smyczków po strunach, zbudowane były w oparciu o spójny koncepcyjnie i wykonawczo zamysł, o tyle 2-3 inne utwory (z szacunku do ich kompozytorów pominę nazwiska), nużyły swoim przekombinowaniem. Wiem, że nie było to tylko moje odczucie, bowiem słyszałem takie same opinie po koncercie. Wspomniałem o Phillipie Glassie, być może niektórzy kojarzą jego nazwisko w związku ze ścieżką dźwiękową do filmu „Koyaanisqatsi”. Jeśli ktoś zna ten film, ma wyobrażenie o typie wrażliwości muzycznej Glassa i może sobie wyobrazić co z „jego partytury” mogą wycisnąć tacy muzycy jak Kronos. To się mogło naprawdę podobać. Poza tym kwartet zagrał także kilka aranżacji muzyki, nazwijmy to, popularnej. Mnie najbardziej z tych aranży podobała się kompozycja będąca wariacją na temat utworu country, autorstwa amerykańskiego muzyka, którego nazwiska nie zapamiętałem. Amerykanie grający country, nawet jeśli to kwartet smyczkowy, to jest to! Tego nikt inny tak tego nie zagra.

Trzeba wspomnieć, że Kronos Quartet darzy wielkim szacunkiem polskich kompozytorów i ma w swoim repertuarze utwory napisane specjalnie dla nich przez Krzysztofa Pendereckiego czy Henryka Mikołaja Góreckiego (o którym wypowiadają się z niezwykłą czcią w głosie… co w zasadzie nie dziwi, bo to był wspaniały człowiek, nie tylko kompozytor – proszę poczytać o jego przeżyciach wojennych, pokorze, stosunku do życia).

Na koniec dodam, jako ciekawostkę, że występ w Zakopanem był jedynym ich koncertem w Polsce (w tym roku), a grali z pewnością nie dla pieniędzy, bowiem audytorium liczyło maksymalnie 200 osób, przy czym ceny biletów były niskie. Był to ich powrót po 10 latach na festiwal muzyki kameralnej do Zakopanego. Sztuka dla sztuki. A nie dla pieniędzy. I to po nich widać i słychać.  Wielka klasa i taki spokój, wynikający z własnych umiejętności i osiągnięć.

 

Arkadiusz Krzywniak