MUZYKA – AD VOCEM – tekst adwokata Arkadiusza Krzywniaka

MUZYKA – AD VOCEM

Ucieszyłem się ogromnie, gdy przeczytałem felieton Pana Mecenasa Macieja Korty. Po pierwsze dlatego, że było o muzyce, a po drugie – że było o muzyce Keitha Jarretta.

Muzyka z pewnością jest wspaniałą formą ekspresji i wyrażania siebie. Formą nawiązywania relacji z drugim człowiekiem. Uważam, że każdy muzyk, który pretenduje do miana artysty, staje na scenie, by zbudować relację z odbiorcą – słuchaczem. By go sobie zjednać, by wlać poprzez jego zmysły przyjemność i przenieść na piękniejszą płaszczyznę funkcjonowania.

Oczywiście, w tym miejscu można zadać pytanie – gdzie jest granica między wolą oczarowania odbiorcy, a prawdą w sztuce…? Jak daleko się posunąć, by nie zatracić swego „ja”, swego indywidualizmu i szczerości przekazu…?

Największy sukces jest wówczas, gdy „prawda artysty” spotyka się z adekwatną wrażliwością odbiorcy.

Keith Jarrett. Zawsze gdy słyszę to imię i nazwisko, tętno przyspiesza. Jego muzykę poznałem dokładnie 22 lata temu. Wtedy, będąc nastolatkiem,  czytywałem o nim w czasopismach muzycznych – to było moje jedyne źródło wiedzy o nim. Były to czasy „przedinternetowe”. Nie było serwisów typu „youtube”. Pewnego dnia w roku dokładnie 1996, w przygranicznym Goerlitz, w niemieckim sklepie z płytami, natknąłem się na jego płytę z piękną, prostą okładką. Nie był to ani słynny koncert w Koeln, ani 6-płytowy zapis z z klubu Blue Note z 1994r. Ta płyta to „Eyes of the heart”. Nagranie z 1979r., w kwartecie, a nie trio, tym razem. Pamiętam do dziś jakie emocje mi wtedy towarzyszyły, nie tylko dlatego, że ta płyta pochłonęła całe moje kieszonkowe… Przyniosłem ją do domu, poczekałem aż przyjdzie wieczór, będzie cicho, spokojnie. Włączyłem ją i …przez tydzień nie wyjmowałem z odtwarzacza. Każdy odsłuch to było swoiste misterium. Poznawanie czegoś absolutnie nowego i wyjątkowo pięknego. Drugi taki przypadek, który przychodzi mi do głowy to tylko rok 1991 i album „Violator” Depeche Mode. Wtedy słuchany jeszcze z kasety magnetofonowej… Coś tak różnego niż wszystko inne, że wypełniający całe tygodnie syceniem się jego wyjątkowością.

Od tamtego dnia, gdy Jarrett po raz pierwszy zagościł w moim odtwarzaczu, niewiele się zmieniło, jeśli chodzi o moje postrzeganie jego twórczości. Przyznam uczciwie, że jest całkiem sporo jego utworów, które mi się nie podobają (nie rozumiem ich?), lecz te wybitne utwory (i wykonania – bo Jarrett lubi grać swoje aranżacje „klasyków”) zdecydowanie dominują nad nimi. Wolę go grającego solo. Wtedy – moim zdaniem – osiąga pełnię możliwości ekspresji i pokazania swej wirtuozerii.

Jest jeszcze coś, co do mnie bardzo przemawia. Keith Jarrett to nie jest typ muzyka, który siada do instrumentu i wygląda jak cyborg. U Jarretta gra całe ciało. Dosłownie. Wygląda jakby tańczył z instrumentem, splatając się dłońmi z klawiaturą. Gdybym miał poczucie humoru, powiedziałbym, że oglądanie go grającego może być niekorzystne dla dzieci, które uczą się grać na fortepianie, a to z uwagi na możliwość wyrobienia złych nawyków co do postawy podczas gry.

Poza tym, kto uważnie słucha jego nagrań (lub jeszcze lepiej miał okazję słyszeć na żywo), ten wie, że u Jarretta ekspresja niekiedy osiąga taki poziom, że przejawia się także poprzez wydawanie pewnych dźwięków ustami – coś na kształt mruczenia, pojękiwania. Słychać to doskonale m.in. w kulminacji utworu nr 2 ze wspomnianej płyty „Eyes of the heart”, lecz także w innych.

Od strony mniej emocjonalnej, a bardziej muzykologicznej, warto zwrócić uwagę na fakt, że K.Jarrett jest wybitny choćby tylko ze względu na wyniesienie umiejętności tzw. frazowania do poziomu wręcz „stratosferycznego”. Tego, co jest istotą gry jazzowej, on nie musiał opanować (bo zdaje się, że ma to „we krwi”), a kształtuje to w taki sposób, że dotyka najgłębszych pokładów ludzkiej wrażliwości estetycznej, muzycznej.

Do tego dochodzi wirtuozeria wykonawcza, czyli doskonałe operowanie instrumentem.

Wyjątkowy pianista. Wyjątkowy artysta. Geniusz muzyczny.

Gdyby ktoś, może pod wpływem moich słów, chciał poznać twórczość Keitha Jarretta, polecam wstukać w wyszukiwarce na youtube.com słowa : „Summertime” (koncertowe z Japonii z lat 80tych!), „Blackberry winter” oraz „I fall in love to easily”. Taka zachęta.

Kończąc ten wątek, przyszła mi na myśl anegdota o tym, jak pewnego razu Ornette Coleman miał zażartować z Keitha Jarretta, że ten jednak musi być Murzynem, bo za dobrze gra jazz, jak na nie-Murzyna… (cechy urody Jarretta uprawniały Colemana do takiego żarciku).

Skoro powiedziało się „a”, to pójdźmy dalej. Powiedzmy „b”.

Przechadzając się po królestwie „króla instrumentów” – jak nazywany jest fortepian, spotkać można 3 kolejne wyjątkowe nazwiska. Dwóch Polaków i jeden Włoch. Zacznijmy od Włocha.

Ludovico Einaudi. W Polsce raczej nazwisko nieznane. We Włoszech ikona. Fenomenalna melodyka utworów. Myślę, że to, co gra Einaudi spodoba się bardzo wielu osobom, bo dalekie jest od jazzowego „zagmatwania”. Wspaniale

wyważone proporcje, żadnego przerostu formy nad treścią. Poza tym, ta muzyka  ma w sobie, wcale nie taki mały, pierwiastek erotyzmu, pewnej przemawiającej do zmysłów „aksamitności”.

Sądzę, że zwłaszcza Panie docenią piękno tej muzyki.

Jako przykład – utwór „Nuvole bianche” z wokalem Alessi Tondo (śpiewającej w dialekcie salentino).

Pierwszy z Polaków to Leszek Możdżer. Znany, ceniony, w Polsce i na świecie. Bardzo wszechstronny, wciąż szukający nowych form ekspresji. Przyznam się, że po naszym ostatnim zgromadzeniu izbowym, 16 czerwca br. (które nie trwało zbyt długo), pojechałem do Katowic, by w sali Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach usłyszeć kolejny raz Możdżera. Tym razem z zespołem Aukso – jednej z najlepszych orkiestr kameralnych w Europie, pod batutą Marka Mosia.

To, co zawsze przykuwa uwagę w koncertach Możdżera to zwłaszcza pojawienie się artysty na scenie … boso oraz używanie przez niego podczas gry różnych przedmiotów (ręczniki, monety, kieliszki), które kładzie na strunach fortepianu, by uzyskiwać określone efekty dźwiękowe (ręcznik – tłumienie, monety – rezonanse). Ponadto Możdżer ma wielki talent do aranżacji, tym razem dzięki wspaniałemu wsparciu zespołu Aukso, utwór Chopina przearanżowano na …bosa novę. Efekt oszałamiający, o czym świadczyła owacja na stojąco.

Każdemu gorąco polecam, choćby z ciekawości, udział w jego koncercie. Wspaniałe doznania estetyczne.

Na tzw. deser zostawiłem Artystę (duża litera celowo), który już nie zagra żadnego koncertu. Pozostały tylko nagrania.
Mieczysław Kosz. Gdy o nim mowa, to zawsze ktoś zaczyna od stwierdzenia, że był niewidomy (szukając analogii do Ray Charlesa), inny doda, że pochodził z małej wioski na Lubelszczyźnie. To są jednak drugo, a może nawet trzeciorzędne informacje, gdy popłynie z głośników jego muzyka i gdy spojrzy się na listę sal koncertowych na świecie, w których dostępowano zaszczytu słuchania Go (nagradzając zazwyczaj owacjami na stojąco…).

Może to, co teraz napiszę ktoś uzna za herezję, lecz uważam, że gdyby nie przedwczesna śmierć (w wieku 29 lat), to Mieczysław Kosz zyskałby pozycję w świecie ani troszkę gorszą od Keitha Jarretta.

Trudno zdobyć jego nagrania, kompilację wydała swego czasu polska wytwórnia Polonia Records. Bardzo polecam. Jak mówią Amerykanie – „must have” dla każdego fana muzyki fortepianowej.

Przepraszam za ten z pewnością zbyt długi monolog. Liczę, że Koleżanki i Koledzy adwokaci dopiszą swoimi tekstami dalszy ciąg tego dobrego wątku, zapoczątkowanego przez Mecenasa M.Kortę.

 

z serdecznymi pozdrowieniami,

adwokat Arkadiusz Krzywniak

 

PS

Dziękuję Panu Mecenasowi za bardzo ciekawy felieton muzyczny, który stanowi uzupełnienie tekstu adwokata Macieja Korty pod znamiennym tytułem Muzyka łagodzi obyczaje. Mam nadzieję, że na stałe będziemy gościć Pana Mecenasa na naszej stronie internetowej.

 

Serdecznie pozdrawiam

Andrzej Grabiński