Muzyka w adwokackiej todze (17)

Dobry wieczór w muzycznym Wrocławiu

 

Wrocławianie odegrali znaczącą rolę w naszej muzyce rockowej. To jest fakt, ale… Zawsze jest jakieś „ale”. Spróbuję wyjaśnić skąd to zawahanie. Najpierw jednak nieco subiektywny przegląd historyczny.

Druga połowa lat 60-tych to legendarni „Romuald & Roman”. Zespół, którego liderami byli Romuald Piasecki i Roman Runowicz, uznawany jest za prekursora polskiego rocka. Słuchając utworów „Pytanie czy hasło” i „Kamień”,  można dojść do wniosku, że 50 lat temu we Wrocławiu grano taką muzykę, jaką wówczas rozbrzmiewało zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Takie porównanie jest zasłużoną pochwałą tej wrocławskiej grupy!

Lata 70-te  to czas działalności kilku zespołów rockowych, z których wyróżniał się „Nurt”. Koniecznie należy wspomnieć o zespole „Porter Band” którego muzycy byli związani z Wrocławiem. Płyty „Helicopters” (1980) i dzisiaj słucha się z przyjemnością. Tylko czy jeszcze ktoś o niej pamięta…..

Jednak wyjątkową specyfikę Wrocławia, stanowiła jego scena muzyczna lat 80. Początkowo królował na niej punk, z zespołem „Sedes” na czele. W tamtym czasie uczestniczyłem w kilku koncertach zespołów punkowych i pamiętam je do dziś! To nie żart, ale – jak mówią – fakt autentyczny. To okres skrajnie ponurego i beznadziejnego życia w Polsce, a właśnie punk stanowił najbardziej autentyczną i spontaniczną formę muzycznego sprzeciwu. W sumie wystarczyło posiąść podstawową umiejętność gry na instrumentach, gdyż najważniejsza i tak była nieposkromiona energia i przemożna chęć grania muzyki. Tego zjawiska nie można analizować bez uwzględnienia atmosfery ówczesnego Wrocławia, współtworzonej przez coraz bardziej aktywną Pomarańczową Alternatywę. W żadnym innym mieście w Polsce, w tych jakże szarych latach, nie było tak kolorowo! Każdemu, kto chciałby poczuć tamtą atmosferę, polecam film dokumentalny Tomasza Nuzbana pt .”Za to że żyjemy, czyli punk z Wrocka”.

Od punka tylko krok do kolejnej legendy wrocławskiego rocka. Do „Klausa Mitffocha”. Płyta tego zespołu, pod tym samym tytułem (1985), słusznie uznawana jest za jedną z najważniejszych i najlepszych w historii polskiej muzyki rockowej, a lider zespołu – Lech Janerka, do dzisiaj odgrywa w niej czołową rolę.

Wrocław nie byłby Wrocławiem bez zespołu „Miki Mousoleum” i postaci Krzysztofa „Kamana” Kłosowicza. Można się o tym przekonać, czytając „Niskie Łąki” Piotra Siemiona.

Mając to wszystko na uwadze, odnoszę wrażenie, że za wyjątkiem lat 80, Wrocław, ze swoim zapleczem intelektualnym, duchowym i mentalnym, nie odegrał w polskiej muzyce rozrywkowej (rockowej) takiej roli, do jakiej był predestynowany, a  znakomite wyjątki, tylko potwierdzały tę regułę. I to jest to moje „ale” ze wstępu do felietonu. Z drugiej jednak strony narzuca się wniosek, że specyfiką zespołów z Wrocławia było i chyba nadal jest to, że nigdy specjalnie nie zabiegały o popularność i pierwsze miejsca na listach przebojów, a ceniły sobie wypróbowane grono sympatyków i radość z tworzenia własnej, niezapożyczonej muzyki. Wrocławskiej muzyki. I to jest istotny kontrargument wobec wątpliwości, przedstawionych na wstępie.

A czasy współczesne? Działają liczne zespoły, grające bardzo interesującą muzykę, którą co prawda trudno zaliczyć do rocka, lecz przecież wszelkie próby jej szufladkowania i tak nie mają większego sensu. Wystarczy wspomnieć o „Digit All Love”, „Mikromusic”, LUC-u czy nie-tylko-jazzowym EABS-ie.

Najważniejsze, że dzisiaj, nad Odrą, dzieje się tyle dobrego, a kluby muzyczne i sale koncertowe pękają w szwach. Przy tej okazji wspomnijmy o wrocławskich festiwalach i corocznym biciu gitarowego rekordu Guinnessa.

Dlatego też, nawiązując do słynnego neonu „Dobry wieczór we Wrocławiu”, witającego wychodzących z Dworca Głównego, możemy śmiało dopowiedzieć: w muzycznym Wrocławiu! 

 

 

Maciej Korta